Jak to zrobiłam, krok po kroku:
Uwielbiam Francję, zachwycam się Paryżem, ale nie łatwo jest wskoczyć do samolotu i odwiedzić ukochane miejsca. Na szczęście tutaj w domu w Warszawie znalazłyśmy z Anią miejsce, które przenosi nas na chwilę do paryskiego bistro.
I ta nazwa, jak sądzicie co oznacza?
Jeszcze zima, ale już zaawansowany luty, słońce stoi wyżej, ciało tęskni za wiosną.
I w taki właśnie pokręcony dzień, kiedy już marzymy o lecie, choć jeszcze nikt go nam nie obiecuje, wybrałyśmy się z Dorotą do najcudowniej francuskiej restauracyjki w samym centrum Warszawy. Gdzie jest jak w Paryżu. I jednocześnie jak w domu. A jednak wszystko dobrze się składa.
Restauracyjka kokietuje już samą nazwą: La Cocotte znaczy jednak – zapiekanka.
Jest ukryta w przedwojennym warszawskim podwórku, tak maleńkim, żeby pomieścić tylko ją.
I jeśli spodziewacie się pretensjonalnej elegancji, bo Francja, czy jakiegoś zbyt wydumanego wystroju – pardon, to nie tu.
Największą siłą tego miejsca jest jego francuska nonszalancja, czyli jest tu dokładnie tak, jak w rdzennych, lokalnych knajpkach francuskich. Włączając jakość dań i produktów, z których
zostały przygotowane.
A to duża sztuka.
Dorota zamówiła grzankę z bakłażanem i sosem pomidorowym, a na obiad wołowinę po burgundzku.
Ania zamówiła same przystawki, które jednak okazały się porządnym obiadem: ślimaki w czosnku
i specjalną rybną kluskę ze szczupaka w sosie winnym.
Oczywiście (jak zawsze) obie podjadałyśmy sobie z talerzy.
Ania: To zabawne, że akurat dziś tu trafiłyśmy. Dowód na to, że naszymi decyzjami kieruje głęboka
i super trafną intuicja.
Dziś pada śnieg, jest zimno, osłabiająco, i jeśli zdezorientowani dotychczasową łagodnością zimy, postanowiliśmy wytknąć nos spod zimowej pierzyny, to właśnie mamy ochotę zakopać się jeszcze głębiej. Misie przebudzone w środku zimy. Nie za dobrze. Czuję się dziś słaba.
A to jedzenie, świeże ślimaki w maśle i czosnku momentalnie stawiają mnie na nogi.
Powiem Ci, że zawsze kiedy jem owoce morza, mam poczucie, że robię dla siebie coś bardzo dobrego. Że takie mięso właśnie najlepiej mnie karmi.
A jak Ty się dziś miewasz?
Dorota: Też czuję się osłabiona. Ale słońce jest już wyżej, czujesz to?
Ania: Masz jakieś sposoby na osłabienie? Bo wydaje mi się, że właśnie teraz jest najsłabszy czas. Mimo tego słońca, które jeszcze nie daje ciepła.
Dorota: Mam swój rytuał na słabość. Kiedy czuję, że bierze mnie choroba, albo spada mi energia, robię sobie tylko to, co uwielbiam jeść, np. grillowane kanapki. Tak mam od dziecka.
Kiedy zaczynała się choroba mama zawsze robiła mi coś dobrego. To były żeberka z buraczkami. Nie chodziło o jedzenie, które mnie wzmocni, tylko o takie, które mnie pocieszy.
Ania: Taka trochę nagroda za słabość. Podoba mi się to.
Ja z kolei pozwalam sobie na więcej. Głównie na więcej snu. Staram się też dbać o swój komfort – jeśli mam za dużo spraw, odwołuję je. I pilnuję, żeby się nie spieszyć.
Ostatnio wyobrażam sobie, że jest jakiś wskaźnik energii, jak wskaźnik paliwa w samochodzie. I kiedy czuję, że za chwilę zapali się kontrolka, zatrzymuję się i sprawdzam, co mnie kosztuje za dużo paliwa. Więcej sobie wybaczam. Mniej się spieszę. Częściej do siebie uśmiecham.
Dorota: Ja też lubię zadbać o siebie w kontrze do całego świata. Na kilka godzin zamykam się w łazience i wcieram w siebie pilingi i balsamy. Albo siedzę w swoim pomarańczowym szlafroku i czytam książkę. Oglądam ulubione programy o polityce. Dzwonię do męża, że obiadu nie będzie.
Ania: A w jakim ubraniu przygotowujesz potrawy na bloga?
Dorota: Zawsze w fartuchu. Mam dwa ulubione, jeden jeansowy, sprzed wielu lat z Ikei.
Pod spodem dres.
Ania: Szukając dobrych stron czasu przedwiośnia – co jest teraz najlepsze?
Dorota: Pomarańcze. Właśnie teraz mają najwięcej soku i są najsłodsze. Trzeba teraz pić, jeść i kilogramami kupować pomarańcze.
Przepyszne świeże bagietki z grillowanym bakłażanem, dużą ilością oliwy i octu balsamico.
Do tego mus z pomidorów, wszystko posypane natką pietruszki. Doskonały smak i wygląd
Wołowina jest pyszna i krucha. Do jej krojenia wystarczy widelec, rozpływa się w ustach.
Gęsty winny sos jest jak dla mnie mało słony, ale tak już mam, uwielbiam słone potrawy.
Podawana w małym żeliwnym garnuszku, wygląda ładnie a do tego żeliwo długo trzyma temperaturę.
Jest niedziela. Za oknem zimne, niebieskie światło. We wnętrzu ciepłe, złote.
Siedzimy tu trochę jak w bajce, ukryte w przyjaznym, domowym cieple, ładujemy akumulatory.
Kelner dzielnie radzi sobie z naszymi pytaniami (nie o każdej restauracji, w której byłyśmy możemy to powiedzieć). Opowiada, że najbardziej intrygująca potrawa, którą dziś zamówiłyśmy, rybna kluska to ciasto zmieszane z bulionem ze szczupaka i dodatkiem szafranu. Jest delikatne, jak gotowane na parze. Sos składa się ze śmietany, wina, wywaru rybnego, krewetek i muli.
Wołowina jest super krucha, rozpada się na życzenie. Doskonale przeszła winem. Podawana jest w maleńkim żeliwnym garnuszku, który długo trzyma ciepło.
Dorota zapewnia, że nawet kilka godzin.
ale również pyszna i sycąca.
że go nie próbowałam. Ślimaki jadłam raz w życiu, wiele lat temu, żeby wiedzieć, dać sobie szansę.
To nie moje klimaty, za to Ania jest zachwycona.
Lemoniada, jest jak dla mnie odrobinę zbyt łagodna, za mało kwaśna, ale nie za słodka, bardzo smaczna.
Ania: Naprawdę zastanawiam się, kiedy ostatnio jadłam tak pyszne rzeczy. I dziś nie mogę odpędzić myśli o porównaniach, może dlatego, że to nasze piąte wyjście.
Ale to jest chyba najpyszniejszy obiad, jaki razem zjadłyśmy. A przecież konkurencja jest poważna (sprawdźcie poprzednie odcinki Common Table).
Dorota: Skoro o odcinkach… może podpowiesz jaki serial Cię ostatnio zachwycił?
Ania: Wczoraj miałam bardzo namiętną rozmowę z przyjaciółmi o Homeland i rzeczywiście uświadomiłam sobie, jak bardzo tęsknię za tym serialem. Ale teraz wszystko blednie przy trzecim sezonie House of Cards. Od 28 lutego będzie go można legalnie oglądać w Polsce, dzień po premierze na Netflixie, co do tej pory bywało trudne.
Tylko trzeba mieć platformę NC+, bo to będzie na kanale SERIALE+.
Dorota: O super, bo ja mam. Nie mam HBO.
Ania: Będę do Ciebie przyjeżdżać w takim razie, bo ja nie mam C+, za to mam HBO.
Nie dość, że podjadamy sobie z talerzy, to jeszcze będziemy podglądać sobie seriale.
Nasz Common Table, wspólny blogerski stół, zdecydowanie ewoluuje. Tej niedzieli wzmocniłyśmy się super smakami i tym, że było nam po prostu przyjemnie. Bo przyjemności wzmacniają – psychikę, więc i ciało.
Gdybyśmy dawały na naszych blogach znak jakości, La Cocotte dostałaby go natychmiast.
Cud!
Spisała Ania Luboń cudkultury
2 komentarze Ukryj
Wygląda na to, że czasem warto mieszkać w Warszawie :).
Miejsce faktycznie bardzo ładne i ma to “coś” w sobie. I dla przyjemności
odwiedzenia czasem takiego zakątka warto na co dzień zmagać się ze stolicą.
Mimo że mieszkam w niej od urodzenia nie przepadam za tym miastem.
W wystroju dominuje Ikea i mnie to osobiście cieszy bo jest dostępna bez problemu dla każdego więc chcąc zaaranżować sobie w domu podobne klimaty, łatwo można zdobyć potrzebne elementy i to za nie wielkie pieniądze.
Dziękuję za zamieszanie tej recenzji, odkrycia takiego fajnego miejsca dla innych, na pewno się tam wybierzemy z mężem
Wołowina wygląda tak, że chętnie wchłonęłabym ją z Twojej fotografii :).
Kasiu, ja dla odmiany, uwielbiam Warszawę, chociaż czasami przyznaję, sama się sobie dziwię 😉
Ta francuska restauracja jest dla mnie również miłym odkryciem.
Z czystym sercem mogę polecić to miejsce 🙂